Był deszczowy wieczór. Na karku czuć było lodowaty oddech
listopada. Niby tego nieszczęśliwego, niekochanego, tego, który według
Osieckiej płakał rzewnie i tak bardzo pragnął czułości. Och, listopadzie. Cóż
ty możesz dać dobrego? Czym uszczęśliwić? Co roku przynosiłeś coś złego. Z chłodnym
wiatrem przywiewałeś jedynie wieści o chorobie, śmierci, a potem łzy i depresję.
Naprawdę chciałabym pamiętać choć jeden twój ciepły uśmiech, wiesz? – myślałam sobie
wtedy przy akompaniamencie Fismolla, jak zwykle w takie dni. – Choć odrobinę
Nadziei. Jedną, małą Nadzieję. Mógłbyś, wiesz?
Teraz mi tego listopada żal, jak sobie tak na niego popatrzę
z dzisiejszej perspektywy wcale nie tak odległej. Czasem trzeba bardzo ostrożnie prosić. Nawet zimne
listopady. Zwłaszcza o Nadzieję.
Wpadłam tamtego wieczoru w wir porządków. Zmęczona po
szalonym dniu w pracy, nieważne. Szorowałam, prałam, prasowałam, układałam, do
północy. Nie wiem, skąd wzięłam siły. A może… może to stało się właśnie wtedy?
Słyszę małe rzeczy
w przepływającej przeze mnie krwi
jak cicha
melodia.
Ta myśl nie dawała mi spokoju. Niby przez kolejne dni żyłam
normalnie. Nie wierzyłam, że to mogłoby się wydarzyć. Ale przecież dobrze
wiedziałam, że mogło.
Musiało wręcz.
W pewien listopadowy poranek zamilkłam wobec rzeczywistości.
Okazało się, że pojawił się ktoś, komu znany jest każdy mój oddech, każdy
trzepot mojego serca, każdy smutek i każda radość.
Kilka dni później dostałam potwierdzenie… że jest. Maleńkie,
jak ziarenko, ale jest. I wije sobie właśnie gniazdko pod moim sercem, które
takie jest jeszcze niepewne, które tak się tego wszystkiego boi, bo przecież
plany, praca, rock&roll…
Za głębokimi, wzburzonymi wodami
i lękami przed ciemnością
jest wzgórze skąpane w słońcu,
gdzie odnajdziesz harmonię.
Listopadzie, gratuluję.
W końcu zamiast śmierci, przyniosłeś Życie.
Wiem, miałam nie wracać.
Prawdę powiedziawszy, chciałam odejść na dobre.
I prawie mi się to udało.
Ale zwariowałabym, gdybym gdzieś tego nie wyrzuciła.